sobota, 31 sierpnia 2013

Lotniskowiec

Ho ho tak tak. Było się tu i ówdzie w te wakacje.
 
Jako że podróż z założenia miała być długa, postanowiłam uprzyjemnić ją sobie ulubionym zajęciem i przy okazji sprawdzić w praktyce, jak to jest z tym wnoszeniem drutów na pokład samolotu w bagaży podręcznym. Na wszelki wypadek wybrałam te najmniej lubiane, a ulubione drewniane włożyłam do bagażu głównego. Otóż potwierdzam, rozkręcalne druty przeszły bez mrugnięcia okiem. A jako że bardzo lubię słowa "statystyki wskazują..." (tu uśmiech specjalnie dla Pimposhki :)), przetestowałam to nie raz, a osiem razy. Nawiasem mówiąc ulubione zajęcie uratowało mi zdrowe zmysły na Heathrow, gdzie akurat palił się etiopski dreamliner, w związku z czym lotnisko było przez kilka godzin zamknięte, a nasz lot sporo się opóźnił (i mieliśmy mnóstwo szczęścia, że w ogóle nie został odwołany.
Na innych lotniskach ulubione zajęcie było świetnym początkiem rozmowy, a na przedostatnim (zgadujcie, gdzie; podpowiedź na zdjęciu numer 2) chusta i ja wystąpiłyśmy w lokalnej telewizji, która akurat kręciła tam jakiś reportaż. Pan kamerzysta snuł się, filmując pasażerów oczekujących na odlot i na nasz widok zapalił mu się błysk w oku- najpierw sam się pobawił, a potem zawołał resztę ekipy, zostałyśmy profesjonalnie oświetlone i przeprowadzono ze mną wywiad. Najbardziej zaimponowałam otoczeniu faktem, że ani na chwilę nie przerwałam podczas rozmowy dziergania- chociaż byłam już na ażurku :)
Po powrocie do domu wpadłam w amok remontowy- w planach było malowanie jednego pokoju i spiżarni, ale  okazało się, że to prawdziwa hydra, której wyrastają coraz to nowe głowy, a to za sprawą licznie zgromadzonych w owym pokoju książek. Trochę zmieniła mi się koncepcja ich rozlokowania, a naczytawszy się u Aty o książkowych remanentach, poszłam i w tym kierunku. W rezultacie rozpirz objął trzy inne pokoje i piwnicę. Efekt jest taki, że dwa samochodowe bagażniki pojechały na makulaturę (no przyznaję się, mam naturę chomika i jedynie fakt, że makulatura zbierana jest na sfinansowanie budowy studni w Sudanie pozwolił mi skutecznie zrewidować zawartość półek), wielki stos wędruje po kawałku do biblioteki, a reszta... i tak się nie mieści :) Przy okazji książki dostały poniekąd "nowe" mieszkanko, bo przemalowałam szafkę biblioteczną.
  
A teraz jeszcze parę słów o bohaterce tego wpisu, która mogłaby też nosić tytuł "transatlantyk", jako że nalatała się tam i nazad, a czeka ją jeszcze jedna podróż, gdyż przeznaczona jest dla kogoś zza wielkiej wody.
 
Robiona z wełny zakupionej w Zagrodzie. Nabyłam ją  ze dwa lata temu i od pierwszego wejrzenia należała do tych ulubionych, które od razu mówią, dla kogo i jakim wzorem. A wzór w przypadku tego delikatnego melanżu błękitu i szarości mógł być tylko jeden: Dew Drop.

No, prawie Dew Drop, bo darowałam sobie lewe oczka na prawej stronie, zdecydowanie nie mam do nich przekonania.
Zużyłam niecały motek (nie chce mi się latać i ważyć resztki, tak na oko sądząc nie więcej jak 7 deko, a może i mniej). W kręgosłupie czyli po wysokości osiągnęła 75 centymetrów, a na długim boku prawie 2 metry. Robiona na plastikowych drutach KP 3,75.
To tyle, znikam kreatywnie przerabiać jeżyny na jeżynówkę, maliny na malinówkę i śliwki na powidła :)