Szaleństwo jesienne rozpoczęło się od wizyty na Włóćzkomanii. Pooglądałam (hmm, oglądałam nie wiem ile, bo popadłam w lekki stuporek za sprawą tych wszystkich pięknych szali i chust, że o innych rzeczach nie wspomnę) i oczywiście natychmiast i z całej duszy zapragnęłam... A otóż nie, nawet nie posiadać, bo z podróży na koniec świata przywlokłam sobie takie szalowe cuda, co widać na załączonych obrazkach. Niebieski na pierwszym zdjęciu pochodzi z Nowej Zelandii (produkcja firmy Koru) . Biały szal i chusta przyjechały z Rosji, z Orenburga. "Orenburżski płatok" to taka ichniejsza ręcznie robiona specjalność znana na cały kraj. Kupione od babuszek na targu i mimo że są cieniuteńkie (szal osobiście przeciągałam przez środek pierścionka- przeszedł!), to grzeją w sam raz na największe mrozy. To jeszcze z rozpędu powiem, że występują w dwóch kolorach- białym i szarym
Otóż zapragnęłam szal ZROBIĆ sama. Tak sobie z beznadziejności wstukałam w google tytuł książki ("Knitted Lace of Estonia") i ku mojemu zdziwieniu okazało się, że proszę bardzo, w Empiku można sobie zamówić. No to zamówiłam sobie, pod pretekstem prezentu bez okazji i pozostało tylko cierpliwie czekać. W międzyczasie wymyśliłam sobie, kogo tym moim pierwszym szalem obdaruję (zakładając pomyślny wynik dziergania), nabyłam cudną Himalayę w kolorze brudny róż, (podpatrzywszy, co lubi wybrana osoba i dla pewności, że szala nie zdefrauduję dla siebie, bo za takim kolorem na sobie nie przepadam) oraz odszukałam zapodziane gdzieś od lat druty.
Książka przybyła nawet szybko, a że palce mnie swędziały od niecierpliwości, jeszcze tego samego wieczoru, w drodze na slajdowisko górskie pogalopowałam ją odebrać. I to był bardzo dobry pomysł, bo panu prowadzącemu miałam ochotę zacytować Petroniusza ("pal, gwałć, zabijaj, ale NIE OPOWIADAJ nic więcej":) ). Zamiast się więc denerwować, zaczęłam sobie oglądać obrazki i popadać w coraz większy zachwyt. Po czym popadać w depresję, bo stwierdziłam, że angielskie skrótowe opisy mnie rozwalają i cienko widzę odczytywanie schematów. Po czym wpadłam na genialny pomysł, jeszcze raz zajrzałam na Włóczkomanię, skorzystałam ze słowniczka i schematy mi się rozjaśniły. Mniej więcej.
Raz kozie śmierć... Wybrałam wzór (Lilac leaf czyli bzowe liście) i z lekkim drżeniem (a może tak spróbować najpierw na jakimś byle czym, czy wychodzi?...) nabrałam oczka i ruszyłam. Po dwóch rzędach stwierdziłam, że schematy to bułka z masłem, wszystko wyoślone jak dla kogo głupiego. Po następnych paru- że wzór na drucie właściwie sam się prosi o odpowiednie przekładanie oczek. Żeby nie było zbyt różowo- pomyłka też mi się zdarzyła, więc teraz pracuję ze wzmożoną czujnością. Przybywa powoli, bo oczywiście zajmuję się jak zwykle mnóstwem innych rzeczy- np. przygotowaniem fantów na kolorową wymiankę. Czerwony już właściwie gotowy.
Na koniec jeszcze trochę pięknej jesieni- obrazek z dzisiejszego spaceru. To chyba moja najulubieńsza pora roku.
Świetny kadr! (ten jesienny, znaczy)
OdpowiedzUsuń