Mówiłam, że będzie moja?
I jest, przepiękna chusta z candy u Violet.Na dowód, że koniecznie miała trafić do mnie- na tle zielonego płaszczyka. Pasują do siebie idealnie.Swoją drogą- kiedy ja tak będę na drutach robić...
A jako że do kompletu zostałam przez Violet zaproszona do zabawy, "powiedz o sobie 7 rzeczy", to macie transakcję wiązaną:
1. Jestem licencjonowanym przewodnikiem górskim.
2. Moim ukochanym widokiem górskim są Śnieżne Kotły-czemuż, ach czemuż mam do nich tak daleko?
3. Władam trzema współczesnymi językami obcymi- każdy z innej grupy językowej.
4. Kolekcjonuję anioły w różnej postaci.
5. Herbata- z kubka, kawa- z filiżanki (no, chyba że w warunkach polowych- wtedy też z kubka).
6. Raczej po schodach, niż windą (no, chyba że naprawdę nie ma innego wyjścia)
7. A tak w ogóle to jestem patologicznie leniwa, w co nikt mi nie chce wierzyć :)
.
czwartek, 23 lutego 2012
środa, 22 lutego 2012
Black & White czyli wymianka...
...czarno-biała, organizowana przez Anię. Moją parą była RudaS.. Kiedy do Niej zajrzałam, ucieszyłam się podwójnie- po pierwsze, widząc, jakie robi cudeńka i już zacierając ręce, że któreś do mnie trafi. Powiem krótko- nie zawiodłam się.Trochę żałuję, że mam tylko jedną parę uszu, bo dostałam aż cztery pary kolczyków- każda w innym stylu, był też wisior i bransoletka. Przydasie na pewno się przydadzą, a słodkości... zniknęły tajemniczym sposobem :)
Tylko fazy do zdjęć jakoś nie mam dobrej, więc póki co nie możecie podziwiać w pełni moich zdobyczy.Drugim powodem mojej radości był fakt, że RudaS zajmuje się zupełnie czym innym, niż ja, a zatem ze spokojem mogę Ją obdarować jakimś moim dziergadłem. Wybór padł na małe poncho- narzutkę, którego projekt znalazłam bodajże u Mao. Białym elementem stała się drutowa broszka-różyczka.Muszę powiedzieć, że efekt końcowy całkiem mnie zadowolił i chyba popełnię takie dla siebie.
A tu jeszcze fragment wzoru:
Przydasie i slodkości ukryłam, pakując je moim ulubionym ostatnio sposobem, czyli w karty jakiegoś wygrzebanego z niepamięci tomiszcza.Też biel i czerń, tylko taka drugiej młodości.
wtorek, 21 lutego 2012
Płomień
W przewidywaniu nadchodzącej wiosny i z potrzeby koloru popełniłam sobie czapkę ślimaczkową. Leciuteńka, poszła na to jakaś niewielka ilość cienizny Aade long o wdzięcznej nazwie "Flame". Mimo tej cienizny i drutów 2,5 zrobiła się piorunem. Byłoby jeszcze szybciej, gdyby nie całkowite zaćmienie moje- policzyłam sobie głębokość, tyle, że zastosowałam ją do skosowego ślimaczka i przez pół długości nie mogłam pojąć, czemu mi taka płytka czapeczka wychodzi. Ech, ten Pitagoras...
wtorek, 14 lutego 2012
Odrobina serca...
niedziela, 12 lutego 2012
Niezwykły...
...przyjaciel zasługuje czasem na niezwykły prezent- zwłaszcza, jeśli obchodzi okrągłe urodziny.
Tak więc moja kreatywność skupiała się ostatnio na wymyśleniu odpowiedniej liczby drobiazgów- po jednym na każdy przeżyty rok- które w dodatku nadają się do przesłania pocztą, bo rzeczony jubilat daleko, oj daleko. Oraz na wymyśleniu odpowiedniej interpretacji każdego prezenciku i wskazania możliwych jak najbardziej abstrakcyjnych zastosowań...
Szkoda, że nie zobaczę reakcji na taką przesyłkę :)
Tak więc moja kreatywność skupiała się ostatnio na wymyśleniu odpowiedniej liczby drobiazgów- po jednym na każdy przeżyty rok- które w dodatku nadają się do przesłania pocztą, bo rzeczony jubilat daleko, oj daleko. Oraz na wymyśleniu odpowiedniej interpretacji każdego prezenciku i wskazania możliwych jak najbardziej abstrakcyjnych zastosowań...
Szkoda, że nie zobaczę reakcji na taką przesyłkę :)
poniedziałek, 6 lutego 2012
Rzymskie wakacje
O robótkach tym razem nie będzie. Tylko o ucieczce przed zimą.
Namówiona przez koleżankę- italianofilkę postanowiłam wyruszyć z nią do słonecznej Italii. Słonecznej- ha ha!
Początek był jednakowoż całkiem sympatyczny. Rzym powitał mnie przyjemnym ciepłem, a w porywach nawet wychodziło słońce, które pozwalało cieszyć się urokami różnych zakątków, bardziej i mniej znanych. Ponieważ była to już moja kolejna wizyta w Wiecznym Mieście, nie miałam nic przeciwko odrobinie lenistwa i włóczeniu się bocznymi uliczkami, wygrzewaniu się w promieniach słońca na Isola Tiberina i spożywaniu panettone w ilościach hurtowych.Nieodmiennie i niezależnie od miejsca mój wzrok przyciągają zawsze stragany spożywczo-warzywne:
Niestety, słońce zniknęło za grubą powłoką chmur i od środy w rzymskich wędrówkach towarzyszył nam deszcz i chłód. Nędzne siedem stopni stanowiło pociechę tylko w momentach, gdy wieści z Polski donosiły o panujących w ojczyźnie lutych mrozach.Paskudna pogoda nie ograniczyła jeszcze mojej dzielności i nie przeszkodziła w wyprawie na cmentarz protestancki, który zachwycił mnie "po pierwsze primo" swoją własną urodą, a "po drugie primo" leniwą bezczelnością tutejszych kotów, które przywłaszczyły sobie co lepsze miejsca.
Jednakowoż, kiedy w czwartek deszcz towarzyszył nam już cały dzień, pojawiła się pierwsza nieśmiała myśl- może by tak przebukować bilety z niedzieli na sobotę."Zobaczymy jutro"- postanowiłyśmy. Tymczasem w piątkowy ranek naszym oczom ukazał się następujący widok:
Niezrażone jeszcze wyruszyłyśmy, mając w planach zarezerwowane wcześniej wejście do Galerii Borghese. Po dotarciu na stację kolejki nasze plany zaczęły brać w łeb. Kolejka, zwykle kursująca co 15 minut, tym razem kazała na siebie czekać ponad godzinę, co spowodowało, że po przyjeździe do centrum o umówionej porze wejścia do muzeum można już było zapomnieć. Jednogłośnie zdecydowałyśmy się zmienić datę wyjazdu, co wydawało nam się wtedy bardzo dobrym pomysłem. Po przedarciu się na stację w mokrej chlapie śniegowej sięgającej kostek i kolejnym godzinnym oczekiwaniu na pociąg udało nam się dotrzeć do domu. Towarzyszył nam trzask łamiących się pod ciężarem śniegu pinii, zupełna pustka na ulicy, którą dotychczas przekraczało się nieomal z narażeniem życia oraz takie widoki:
Następnego dnia o poranku, kiedy ze wszystkimi bambetlami dotarłyśmy na kolejkę, okazało się, że wcale nie kursuje. Zawezwany telefonicznie znajomy, który poprzedniego dnia wieczorem zaoferował nam pomoc w razie trudności, oddzwonił po półgodzinie z wiadomością, że wyjazd ma zawalony złamanymi drzewami i nie jest w stanie się wydostać. Do kategorii cudu należy zaliczyć pojawienie się autobusu miejskiego (chyba jedynego, który w tym dniu kursował), który dowiózł nas do centrum. Tory tramwajowe zaprowadziły nas do metra (ach, spacer środkiem jezdni rzymskich arterii- bezcenne!), na szczęście czynnego.Dodam jeszcze tylko, że na trasie od dworca do autostrady minęły nas może ze trzy samochody.
Podobnież od trzydziestu lat takiej zimy w Rzymie nie było.
Ja to mam szczęście-taki fenomen na własne oczy ujrzeć!
Ha ha.
Namówiona przez koleżankę- italianofilkę postanowiłam wyruszyć z nią do słonecznej Italii. Słonecznej- ha ha!
Początek był jednakowoż całkiem sympatyczny. Rzym powitał mnie przyjemnym ciepłem, a w porywach nawet wychodziło słońce, które pozwalało cieszyć się urokami różnych zakątków, bardziej i mniej znanych. Ponieważ była to już moja kolejna wizyta w Wiecznym Mieście, nie miałam nic przeciwko odrobinie lenistwa i włóczeniu się bocznymi uliczkami, wygrzewaniu się w promieniach słońca na Isola Tiberina i spożywaniu panettone w ilościach hurtowych.Nieodmiennie i niezależnie od miejsca mój wzrok przyciągają zawsze stragany spożywczo-warzywne:
Niestety, słońce zniknęło za grubą powłoką chmur i od środy w rzymskich wędrówkach towarzyszył nam deszcz i chłód. Nędzne siedem stopni stanowiło pociechę tylko w momentach, gdy wieści z Polski donosiły o panujących w ojczyźnie lutych mrozach.Paskudna pogoda nie ograniczyła jeszcze mojej dzielności i nie przeszkodziła w wyprawie na cmentarz protestancki, który zachwycił mnie "po pierwsze primo" swoją własną urodą, a "po drugie primo" leniwą bezczelnością tutejszych kotów, które przywłaszczyły sobie co lepsze miejsca.
Jednakowoż, kiedy w czwartek deszcz towarzyszył nam już cały dzień, pojawiła się pierwsza nieśmiała myśl- może by tak przebukować bilety z niedzieli na sobotę."Zobaczymy jutro"- postanowiłyśmy. Tymczasem w piątkowy ranek naszym oczom ukazał się następujący widok:
Niezrażone jeszcze wyruszyłyśmy, mając w planach zarezerwowane wcześniej wejście do Galerii Borghese. Po dotarciu na stację kolejki nasze plany zaczęły brać w łeb. Kolejka, zwykle kursująca co 15 minut, tym razem kazała na siebie czekać ponad godzinę, co spowodowało, że po przyjeździe do centrum o umówionej porze wejścia do muzeum można już było zapomnieć. Jednogłośnie zdecydowałyśmy się zmienić datę wyjazdu, co wydawało nam się wtedy bardzo dobrym pomysłem. Po przedarciu się na stację w mokrej chlapie śniegowej sięgającej kostek i kolejnym godzinnym oczekiwaniu na pociąg udało nam się dotrzeć do domu. Towarzyszył nam trzask łamiących się pod ciężarem śniegu pinii, zupełna pustka na ulicy, którą dotychczas przekraczało się nieomal z narażeniem życia oraz takie widoki:
Następnego dnia o poranku, kiedy ze wszystkimi bambetlami dotarłyśmy na kolejkę, okazało się, że wcale nie kursuje. Zawezwany telefonicznie znajomy, który poprzedniego dnia wieczorem zaoferował nam pomoc w razie trudności, oddzwonił po półgodzinie z wiadomością, że wyjazd ma zawalony złamanymi drzewami i nie jest w stanie się wydostać. Do kategorii cudu należy zaliczyć pojawienie się autobusu miejskiego (chyba jedynego, który w tym dniu kursował), który dowiózł nas do centrum. Tory tramwajowe zaprowadziły nas do metra (ach, spacer środkiem jezdni rzymskich arterii- bezcenne!), na szczęście czynnego.Dodam jeszcze tylko, że na trasie od dworca do autostrady minęły nas może ze trzy samochody.
Podobnież od trzydziestu lat takiej zimy w Rzymie nie było.
Ja to mam szczęście-taki fenomen na własne oczy ujrzeć!
Ha ha.
Subskrybuj:
Posty (Atom)