sobota, 26 lutego 2011

Garść wspomnień


Co Wam powiem, to Wam powiem, ale powrót do pracy po 4 tygodniach L4, chociaż sam w sobie przyjemny, wiąże się jednak- delikatnie rzecz ujmując- z małym młynem. Tak więc druty leżą zapomniane w kątku, ja mam milion spraw na głowie i tyle mojego, co sobie dziś na wykładach poszydełkowałam, słuchając panów prelegentów z większym lub mniejszym zainteresowaniem. (Dziewczyny od konkursu- proszę o cierpliwość :)! )

Gdzieś w tym wszystkim uderzyła mnie wiadomość o trzęsieniu ziemi w Nowej Zelandii- jestem farciarą nieprzeciętną i trzy lata temu udało mi się zrealizować marzenie o wyprawie do tego kraju. Zaczynałam właśnie od Christchurch, które urzekło mnie wieloma sympatycznymi miejscami- choćby pomnikami, przy których były "gadające ławeczki". Kiedy ktoś na nich usiadł, mógł usłyszeć historię związaną z upamiętnianym wydarzeniem lub postacią. Ciężko było mi patrzeć choćby na ruiny katedry, którą podziwiałam wcześniej w całej okazałości.

Przy okazji jednak uświadomiłam sobie, że Nowa Zelandia to taki dziewiarski raj. No, kto nie słyszał o tamtejszych merynosach, tudzież innych odmianach owieczek? Typowy nowozelandzki krajobraz wygląda tak:
Z hodowli owiec uczyniono też atrakcję turystyczną. Powyżej zdjęcie z pokazu, na którym zostaliśmy zapoznani z siedemnastoma bodajże rasami hodowanych w tym kraju owiec, ustawionymi od największej chluby po najmniej ciekawą. Na samej górze króluje merynos, tuż poniżej corriedale. Po owcach biega pies pasterski, prezentując swoje umiejętności.

Zdecydowanie największą atrakcją pokazu był pan prowadzący, co go widać obok. Niekoniecznie ze względu na wygląd, chociaż wygląd swoje robił, nie powiem. Od pierwszej do ostatniej minuty usta mu się nie zamykały, a my mogliśmy się dowiedzieć, która owca nada się na wełnę, a która raczej na grilla. A już całkowite mistrzostwo to pokaz strzyżenia owcy w jego wykonaniu. Cała operacja pozbawienia stworzenia wełny zajęła mu jakieś dwie minuty- co sprawdziłam, odczytując czas zrobienia zdjęć przed, w trakcie i po. "Po" stwierdził, że mistrzem szybkości to on jednak nie jest. Oczywiście mówić w trakcie strzyżenia nie ustawał, więc może to go spowolniło.
Zdjęcia ze strzyżenia dedykuję wszystkim miłośniczkom merynosowej wełny :)

No i teraz przyznam się, że po tej Nowej Zelandii jak ostatnia głupia latałam, namiętności do wełny w sobie jeszcze nie odkrywszy. Ślepa komenda!
No owszem, tyle mojego, co se trochę gotowych rzeczy pomacałam i szal nabyłam, który już pokazywałam tutaj. Miłość od pierwszego dotknięcia!

Tyle tego dobrego na dziś, może choć jeden rządek szala machnę.

poniedziałek, 21 lutego 2011

A odpowiedź brzmi...

Zagadka trudną okazała się. Nadzwyczaj wręcz.
Nie są to jednakowoż Sudety, które, nawiasem mówiąc, lubię bardzo, oj bardzo.
A prawidłowa odpowiedź brzmi:

Prawidłowa odpowiedź paść nie chciała.
Ale nagrody będą, takie może trochę drobniejsze, ale za to aż trzy.
Dla Kerry Marty i Danusi, które słusznie odgadły Tatry.
Oraz dla Terry, której odpowiedź geograficzną nie jest, ale za to jakże prawdziwą :)

Szczęściary proszę o adresik na maila. Oraz określenie lubianego koloru, co niekoniecznie się spełni, ale kto wie :)

środa, 16 lutego 2011

Twórczy wieczór

W nawale rozmaitych radosnych pomysłów w gronie moich bliskich Kuleżanek zrodził się kiedyś pomysł, coby raz na jakiś czas urządzać twórcze spotkania. Pierwszym efektem pomysłu było spotkanie lampionikowe, którego efekty prezentowałam tutaj. Tym razem tematem przewodnim był kwiatki z organzy. Po wstępie w postaci radosnych rozmów, herbat o smakach różnych i ciasta cytrynowego (szczerze mówię- nie warto go piec, bo znika z prędkością światła!) stół zamienił się w miejsce pracy:Na denku od puszki po lewej koraliki, w puszce na środku orzeszki jako akcent jadalny :)

Rozmowy jakby nieco przycichły, a każda z czterech par rąk zajęła się wycinaniem, opalaniem, dobieraniem koralików.
-Duże mają być te kółka?
-A dużo ich ma być?
-A te mniejsze to dużo mniejsze? - padały pytania.
-No tak na oko, zobacz sobie, jak pasuje- to moja ulubiona odpowiedź, jako że zostałam mianowana mistrzem ceremonii.
-Nie uważacie, że ona nas ignoruje?- oburzała się U.- Ja to bym wam podała matematyczne wymiary, a nie" tak na oko"!
-Ja przeważnie robię na oko, jak coś gotuję, to też!!!- broniłam się rękami i pazurami.
-Czemu mnie się tak ładnie nie wygina, tylko płaskie jest??- M nie była przekonana do efektów swej pracy.
-Co chcesz, przecież dobre jest- solidarnie broniła jej dzieła cała reszta uczestniczek twórczego wieczoru.
Po zakończeniu pierwszego kwiatka okazało się, że jest parcie na ciąg dalszy. Nożyczki, świeczki i ręce znów poszły w ruch. U. rozpaczała:
-No i nie sprawdziłam, czy mi igła przejdzie przez koralik, a ta zaraza nie chce przejść!
-To masz tu mniejszą, nawlecz sobie, ta przejdzie na pewno.
-Kiedy mi się nie chce, znajdźcie mi inny koralik, przez który przejdzie!
Znalazłyśmy. M. wpadła w trans i tworzyła drugi, trzeci, czwarty kwiatek, eksperymentując z dodatkami w postaci listków. U. zażyczyła sobie, żeby jej pokazać, jak się robi półsłupki, bo ona to by chciała ten kwiatek na zwijającej się szydełkowej łodyżce. Pokazałam.
-Ooo, to są półsłupki???! Popatrz, to ja umiem robić półsłupki, tylko nie wiedziałam, że to się tak nazywa. - i U. wpadła w trans robienia łodyżek, ale tylko z grubej bawełny, bo na cienką to ona się nie pisze.
Tylko K. po pierwszym kwiatku rozłożyła się leniwie na kanapie, preferując leniwe spędzenie reszty wieczoru.
Po trzech godzinach postanowiłyśmy zakończyć warsztaty, biorąc pod uwagę, że jutro, to jest dziś połowa z nas musi bladym świtem wybrać się do pracy zawodowej. Satysfakcja wprost z nas buchała.
-A napiszesz na blogu, jakie jesteśmy zdolne? I pokażesz zdjęcia?-dopraszała się U.
No to piszę!
Następne zajęcia twórcze na pewno odbędą się.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Słodki początek tygodnia

Serducho rodem z Rosji, wieś Kamionka w okolicach południowego Uralu dla Was, tytułem dzisiejszego dnia:
A do kompletu leciutki i pyszniutki biszkopt cytrynowy:
Potrzeba nań:
ciasto:
1 szklanka mąki krupczatki
6 jajek
7 łyżek oliwy
1 szklanka cukru
2 łyżki mąki ziemniaczanej
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
cukier wanikiowy

żółtka utrzeć z cukrem i oliwą. Dodać mąkę i resztę sypkich rzeczy oraz ubitą pianę z białek. Piec w temperaturze 150 stopni jakieś 45 minut.

masa cytrynowa:
1 szklanka wody
20 dkg cukru
otarta skórka z 2 cytryn
Zagotować.

sok z 2 cytryn
2 żółtka
2 łyżki mąki ziemniaczanej
Rozbełtać razem i wlać do gotującego się cukru. Gotować na małym ogniu aż do zgęstnienia (tu trzeba być dość elastycznym, jeśli idzie o mąkę ziemniaczaną i tak naprawdę potrzeba jej "na oko"- rzecz w tym, by gotowa masa przypominała gęsty kisiel)

Ciepłą, ale nie gorącą masą przełożyć przepołowione ciasto. Polukrować (mnie najbardziej pasuje lukier: białko + cukier puder + sok z cytryny).

To idę zapodać sobie jeszcze jeden kawałek...

I przypominam o zagadce-próbujcie, próbujcie, do odważnych świat należy!

sobota, 12 lutego 2011

Wyprawa na Zimną Górę

Najlepiej byłoby oczywiście wybrać się w takie okoliczności przyrody:(zdjęcie tym razem nie moje, dzieło koleżanki)
(a właściwie-czemu by nie?
-mały konkursik-
jeśli ktoś mi powie, jakie góry(w sensie:pasma, przy poszczególnych się nie upieram) widać na pierwszym i drugim planie(a nawet pierwszym, drugim i w tle), to może się spodziewać małej niespodzianki. Na odpowiedzi czekam do 20 lutego.


Ale z braku laku i ciągłego uziemienia (jeszcze tydzień tego nieróbstwa przede mną) w moim przypadku "Cold Mountain" oznacza ni mniej ni więcej, tylko szal udziergany z tego, com nabyła w Zagrodzie.
Co by tu o nim rzec?
Jak już wspominałam, po pierwsze włóczka to nie włóczka, tylko poemat. Po pierwszych rządkach miałam ochotę wyśpiewywać pochwalne litanie pod jej adresem i to odczucie nie przeszło mi do ostatniego oczka, a wręcz narosło, nabrzmiało i co tam jeszcze z tej serii. A na drutach- pajęczynka.
Po drugie, wzór nader przypadł mi do gustu i chętnie do niego powrócę. Prędzej czy później.
Po trzecie, jestem głęboko nieszczęśliwa, bo pogoda dziś taka bardziej wiosenna, słoneczko cudności i w warunkach plenerowych szal prezentowałby się stosownie do swej rzeczywistej urody. A mnie dalej nie wolno nosa wyściubić i musiałam kombinować ze zdjęciami we wnętrzu. Co urody rzeczonego szala stanowczo w pełni nie oddaje.
Kawałek motywu środkowego:
i :bocznego


I jeszcze z innej beczki- połaszczyłam się na candy u Terry, bo doprawdy cudności rozdaje, ale nie tak całkiem za nic. Otóż zadała do opisania/pokazania, jakie mamy sposoby na łapanie szczęścia. Po dokładnym przeanalizowaniu sprawy doszłam do wniosku, że najbardziej to ja to szczęście lubię łapać po prostu solidną, rzetelną pracą.
Ale żeby nie było tak całkiem przyziemnie, to pokazuję pierścionek, ostatni prezent, jaki dostałam od mojej Babci. Przez wiele lat nosiłam go "na okrągło", towarzyszył mi każdego dnia, przywołując cieple wspomnienia. Aż się biedak od tego noszenia starł- teraz leży bezpiecznie w szkatułce, a ja zakładam go na specjalne okazje.

sobota, 5 lutego 2011

"Jeśli dziś piątek, to czas na wymiankę..."

Piątek ostatnio miło mi się kojarzy: już drugi raz dotarła do mnie przesyłka wymiankowa z bardzo sympatyczną zawartością. Właśnie spożywałam poranną kawę, kiedy do drzwi zadzwonił pan listonosz. Paczka przygotowana przez Magdę z Miejsca Sympatycznych Klimatów w ramach Wymianki zimowej zawierała całe mnóstwo drobiazgów, już na pierwszy rzut oka kojarzących się słodko i smakowicie. U samej góry dostrzeżecie "kominek" wraz z wiosennym olejkiem zapachowym (przymierzałam się do kupna takowego już kilka razy, no i proszę, mam bez kupowania!), pachnąca cynamonem świeczuszka, pyszna czekolada, pełna ciepłych słów karteczka i... złote serce. Ostatnio pięknych serc na blogach całe mnóstwo, mnie też się takowe zamarzyło, ale że do szycia nie mam specjalnego nabożeństwa, to serducho pozostawało w sferze marzeń. No i niech mi ktoś powie, że marzenia się nie spełniają!
Bardzo Ci, Madziu, dziękuję za tak piękną niespodziankę.

Wieczorem dostałam z kolei wiadomość od Asi z Mojej chwili, że przygotowane przeze mnie drobiazgi dotarły do adresatki. Przygotowanie tej paczuszki było dla mnie prawdziwym wyzwaniem, bo z powodu choroby nie mogłam wybrać się na zakupy i musiałam korzystać ze zgromadzonych zapasów, a raczej ich resztek. W ten właśnie sposób powstał króciutki szyjogrzej z kukurydzianym wzorem, ot taki, by opatulić szyję (właściwy kolor u góry, na dole zdjęcie na mokro, za to dobrze widać wzór):
Przypomniałam sobie jeszcze, że posiadam trochę organzy ze świątecznych dekoracji i postanowiłam poeksperymentować biżuteryjnie:
Wykonane w ten sposób naszyjnik i kolczyki przyniosły mi twórczą satysfakcję i na pewno jeszcze popróbuję swych sił w tej dziedzinie.

środa, 2 lutego 2011

Kulinarnie i nie tylko


Po pierwsze- gapa ze mnie (quod erat demonstrandum już parę razy). Tym razem dopiero dzisiaj zauważyłam wyróżnienie, przyznane przez Iwonę. Bardzo dziękuję, to doprawdy miłe zaskoczenie.
Gorzej jest z dalszą częścią. Po pierwsze, patologicznie nie lubię wszelakich łańcuszków "podaj dalej", nawet jeśli dotyczy to tak miłych spraw. Po drugie, część z autorek moich ulubionych blogów nie przyjmuje wyróżnień. Po trzecie, zauważyłam, że do tych, które przyjmują, po większej części trafiło.
Blogi, na które chętnie zaglądam to między innymi:
Niespokojna dusza
Migdałowomi
Moje różne różności
Pożyteczne, a jakie przyjemne!
Można tam odnaleźć nie tylko piękne wytwory rąk własnych, ale też wiele pięknych, mądrych słów na ważne, nieraz trudne tematy. I choć nie znam osobiście ich Autorek, to- podążając tropem lektur z lat cielęcych- mam wrażenie, że są to "Pokrewne Dusze". Dziewczyny bardzo Wam dziekuję!
A inni niech sobie pozaglądają, pozachwycają się, ucieszą autorki komentarzem :)

A ja objadam się słodkim piernikiem w wersji luksusowej, którym oczywiście się z Wami dzielę:

PIERNIK Z MARCEPANEM I POWIDŁAMI ŚLIWKOWYMI

PASTA MIGDAŁOWA

składniki

1 1/2 szklanki migdałów
1 1/2 szklanki cukru pudru
1 białko
kilka kropel ekstraktu z migdałów (niekoniecznie, ale uwypukla smak)

Migdały zmielić zmieszać z cukrem i białkiem i wyrobić na gęstą masę (ugnieść tak jak ciasto na makaron powiedzmy), schłodzić przed użyciem co najmniej 2 godziny.

MARCEPAN

składniki

225g pasty migdałowej (krótko mówiąc: to, co nam się ulepi wcześniej)
1/2 szklanki cukru
2 żółtka
1/3 szklanki maki
1 łyżka mleka
po 1 łyżce soku pomarańczowego i cytrynowego
1 łyżeczka ekstraktu lub naturalnego olejku migdałowego

Pastę migdałową rozetrzeć z cukrem, dodać pozostałe składniki i dobrze wymieszać.

CIASTO

składniki
3 1/3 szklanki maki
1 łyżeczka sody oczyszczonej
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżka cynamonu
1 łyżeczka kardamonu
1 łyżeczka imbiru
po 1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej i goździków
po 1/4 łyżeczki pieprzu i ziela angielskiego (jako żem leniwa, daję po prostu 2 paczki przyprawy do piernika)
szczypta soli
1/2 szklanki miodu
1 szklanka cukru (ja nie daję, i tak jest słodkie)
1/2 kostki masła
1 jajko
drobno posiekane orzechy, skorka pomarańczowa

powidła śliwkowe

Rozgrzać piekarnik do temperatury 180ºC. Mąkę przesiać z proszkiem, soda i solą, dodać posiekane orzechy i skórkę. Miód, cukier i masło rozgrzać dość mocno (ale nie zagotować) w dużym rondlu, dodać przyprawy korzenne, wymieszać. Dodawać stopniowo mąkę ciągle mieszając aż ciasto zacznie odchodzić od ścianek rondla. (ja wlewam miksturę do miski z mąką i wyrabiam ręką) Zdjąć z palnika i lekko przestudzić, dodać jajko i wymieszać. Przełożyć ciasto na stolnicę i lekko wyrobić podsypując mąką w razie konieczności. Jeszcze cieple podzielić na dwie części - każdą rozwałkować na prostokąt wielkości 33 x 20 cm, przenieść jeden placek na dużą, plaska blachę wyłożona pergaminem. Zostawiając 1 cm margines rozsmarować na cieście masę marcepanową (można posypać rodzynkami jeżeli ktoś lubi), na marcepanie rozprowadzić równą warstwę powidła. Przykryć drugą częścią ciasta, dobrze zlepić brzegi i piec około 25-30 minut. Wyjąć z piekarnika, lekko przestudzić i jeszcze cieple polukrować. lukier z cukru pudru, białka i syropu amaretto, ale można np. z koniakiem, rumem.

Pyyyycha!

A w kwestii robótkowej: jako że z okiem już lepiej, pracuję nad szalem Cold Mountain ze skarbów zakupionych w Zagrodzie. Powiem krótko: poemat, nie wełna. W dodatku odkryłam przyjemność płynącą z zapodania sobie do robótki audiobooka. W postaci "Narrenturm" Sapkowskiego. Tak to mogę chorować!