O robótkach tym razem nie będzie. Tylko o ucieczce przed zimą.
Namówiona przez koleżankę- italianofilkę postanowiłam wyruszyć z nią do słonecznej Italii. Słonecznej- ha ha!
Początek był jednakowoż całkiem sympatyczny. Rzym powitał mnie przyjemnym ciepłem, a w porywach nawet wychodziło słońce, które pozwalało cieszyć się urokami różnych zakątków, bardziej i mniej znanych. Ponieważ była to już moja kolejna wizyta w Wiecznym Mieście, nie miałam nic przeciwko odrobinie lenistwa i włóczeniu się bocznymi uliczkami, wygrzewaniu się w promieniach słońca na Isola Tiberina i spożywaniu panettone w ilościach hurtowych.Nieodmiennie i niezależnie od miejsca mój wzrok przyciągają zawsze stragany spożywczo-warzywne:
Niestety, słońce zniknęło za grubą powłoką chmur i od środy w rzymskich wędrówkach towarzyszył nam deszcz i chłód. Nędzne siedem stopni stanowiło pociechę tylko w momentach, gdy wieści z Polski donosiły o panujących w ojczyźnie lutych mrozach.Paskudna pogoda nie ograniczyła jeszcze mojej dzielności i nie przeszkodziła w wyprawie na cmentarz protestancki, który zachwycił mnie "po pierwsze primo" swoją własną urodą, a "po drugie primo" leniwą bezczelnością tutejszych kotów, które przywłaszczyły sobie co lepsze miejsca.
Jednakowoż, kiedy w czwartek deszcz towarzyszył nam już cały dzień, pojawiła się pierwsza nieśmiała myśl- może by tak przebukować bilety z niedzieli na sobotę."Zobaczymy jutro"- postanowiłyśmy. Tymczasem w piątkowy ranek naszym oczom ukazał się następujący widok:
Niezrażone jeszcze wyruszyłyśmy, mając w planach zarezerwowane wcześniej wejście do Galerii Borghese. Po dotarciu na stację kolejki nasze plany zaczęły brać w łeb. Kolejka, zwykle kursująca co 15 minut, tym razem kazała na siebie czekać ponad godzinę, co spowodowało, że po przyjeździe do centrum o umówionej porze wejścia do muzeum można już było zapomnieć. Jednogłośnie zdecydowałyśmy się zmienić datę wyjazdu, co wydawało nam się wtedy bardzo dobrym pomysłem. Po przedarciu się na stację w mokrej chlapie śniegowej sięgającej kostek i kolejnym godzinnym oczekiwaniu na pociąg udało nam się dotrzeć do domu. Towarzyszył nam trzask łamiących się pod ciężarem śniegu pinii, zupełna pustka na ulicy, którą dotychczas przekraczało się nieomal z narażeniem życia oraz takie widoki:
Następnego dnia o poranku, kiedy ze wszystkimi bambetlami dotarłyśmy na kolejkę, okazało się, że wcale nie kursuje. Zawezwany telefonicznie znajomy, który poprzedniego dnia wieczorem zaoferował nam pomoc w razie trudności, oddzwonił po półgodzinie z wiadomością, że wyjazd ma zawalony złamanymi drzewami i nie jest w stanie się wydostać. Do kategorii cudu należy zaliczyć pojawienie się autobusu miejskiego (chyba jedynego, który w tym dniu kursował), który dowiózł nas do centrum. Tory tramwajowe zaprowadziły nas do metra (ach, spacer środkiem jezdni rzymskich arterii- bezcenne!), na szczęście czynnego.Dodam jeszcze tylko, że na trasie od dworca do autostrady minęły nas może ze trzy samochody.
Podobnież od trzydziestu lat takiej zimy w Rzymie nie było.
Ja to mam szczęście-taki fenomen na własne oczy ujrzeć!
Ha ha.
Ale przygode mialas:) Bedziesz miala co wnukom opowiadac:D
OdpowiedzUsuńhehe, i tak byłaś jakieś 35 stopni do przodu:) Fantastyczna wycieczka, mało ludzi i niezwykłe krajobrazy, zazdroszczę:)
OdpowiedzUsuńPozdrowienia!
Wyjazdu zazdroszczę, ale może i mi kiedyś będzie dane... :)
OdpowiedzUsuńGratuluję tych cudów w przeciągu kilku dni ;)
Jak widać nie dane Ci było uciec przed zimą:)
OdpowiedzUsuńPrzed zimą latoś raczej trudno jest uciec:))Jednak taka zima w Rzymie to też niebywała atrakcja:)
OdpowiedzUsuńZima rzeczywiście niesamowita jak na Włochy, u nas za to śniegu jak na lekarstwo. Jednak oszołomiła mnie ilość karczochów. Tęsknię za nimi i ślinka mi leci. Wprost uwielbiam.
OdpowiedzUsuń